Zebe Zebe
2370
BLOG

By pamięc odświeżyć

Zebe Zebe Polityka Obserwuj notkę 11

Dziś przy okazji powołania przez Ministra Obrony Narodowej podkomisji „smoleńskiej”  nadarzyła się - smutna niestety – okoliczność do przyjrzenia się temu, co procedował ówczesny premier Donald Tusk wraz ze swoimi ludźmi w sprawie niezależnego – czytaj polskiego – wyjaśnienia tego co wydarzyło  się w Smoleńsku.

 

Tusk doskonale zdawał sobie sprawę, że oddanie śledztwa w całości Rosjanom, będzie odebrane negatywnie w Polsce przez większość społeczeństwa. Wymyslił więc swoiste antidotum, jakim miała być tzw.  Komisja Millera. Warto więc ponownie  prześledzić, jak ta komisja powstała i jakie posiadała uprawnienia.

 

Powołanie Komisji nastąpiło zgodnie z § 6 ust. 2 rozporządzenia Ministra Obrony Narodowej z dnia 26 maja 2004 r. w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (…) w związku z artykułem 11 Porozumienia między Ministerstwem Obrony Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej a Ministerstwem Obrony Narodowej Federacji Rosyjskiej (…) podpisanego dnia 14 grudnia 1993 .

Tak, Szanowni Czytelnicy – powołanie komisji nastąpiło  zgodnie z porozumieniem polsko-rosyjskim z którego strona polska nie skorzystała, godząc się na  konwencję chicagowską dotyczącą lotnictwa cywilnego, a w zasadzie na jej słynny załącznik 13, oddając śledztwo całkowicie stosownym (uprawnionym) organom Federacji Rosyjskiej.

 

To jednak nie wszystko. W celach politycznych i propagandowych, zanim powołano ową  Komisję Millera, znowelizowano (27.04.2010) rozporządzenie ministra obrony ( z dn. 26.05.1994).

Zmiany wprowadzone przez  ministra  Klicha  dotyczyły tylko i wyłącznie badania wypadku polskiego Tu-154M .Zmienione zostały tylko artykuły rozporządzenia stanowiące , że protokół końcowy  komisja przekazuje premierowi i nie podlega ministrowi obrony. Także przewodniczący komisji był pozornie niezależny, gdyż podlegał  bezpośrednio premierowi Donaldowi Tuskowi. W taki więc sposób  powstała Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego , zwana skrótowo Komisją Millera.

 

Nie będę tu pisał o innych uchybieniach, których nie ustrzeżono się w pospiesznej nowelizacji rozporządzenia, a było ich sporo, bo to w tym tekście  nie jest istotą sprawy.

Przejdźmy jednak do jej istoty .

 

Paragraf 6 rozporządzenia w ustępie drugim traktował: „Komisja może prowadzić badania wypadków i poważnych incydentów lotniczych zaistniałych poza terytorium Rzeczypospolitej polskiej, w których uczestniczyły statki powietrzne lotnictwa państwowego, jeżeli przewidują to umowy międzynarodowe albo jeżeli właściwy organ obcego państwa przekaże Komisji uprawnienie  do przeprowadzenia badania albo sam nie podjął badania.”

 

W świetle smoleńskiego zdarzenia, żadna z wyżej wymienionych przesłanek – okoliczności – nie zaistniała.

Skutkowało to w drodze prostej tym, że Komisja nie mogła „dochodzić” do swoich ustaleń na podstawie zgromadzonych przez nią samodzielnie  dowodów, bo takiego prawa nie posiadała. Prawo takie na skutek uzgodnień posiadała tylko komisja MAK i rosyjska prokuratura. Co więcej – zwrócone rodzinom ofiar  ich rzeczy osobiste , a także ciała, noszą do dziś charakter dowodu, opisanego chociażby w aktach zgonów przez stronę rosyjską i prawnie trudno dochodzić błędów w aspekcie dochodzenia komisji MAK. Jest to wprost niemożliwe. Przeprowadzenie  jakichkolwiek innych badań na ciałach, nie zostałoby i tak uznane przez stronę rosyjską jako dowody. Paradoksalnie, ale Polsce groziłaby poważna kompromitacja i poważne konsekwencje międzynarodowe związanie z łamaniem podjętych ustaleń.

 

Komisja Millera pracowała więc tylko na kopiach dokumentów uzyskanych z Rosji, które w żadnym przypadku nie mogą być traktowane jako dowody.

Dodajmy, że niekompletnych, bo stosowne wnioski prawne i tak nie zostały zrealizowane w całości do dnia dzisiejszego.

Swego czasu nawet Prokurator Generalny posunął się do sporej nieścisłości, by nie napisać, że do kłamstwa, twierdząc, iż  grupa polskich prokuratorów i ekspertów dokonała badań wraku samolotu. Ludzie ci  byli na lotnisku w Sewiernym 3 dni, więc żadnych specjalistycznych  badań nie mogli wykonać.

 

Dokonano co najwyżej  oględzin szczątków wraku, zrobiono zdjęcia, oraz przywieziono kopie dokumentów MAK, które im udostępniono i to nazwano „badaniem ekspertów”. To wszystko. Zapewne z tej  wizyty powstał stosowny raport, ale brak już jakichkolwiek dokumentów świadczących o tym jakie specjalistyczne  badania przy użyciu jakiego sprzętu wykonano i jakie uzyskano wyniki.

Takich dokumentów nie ma, bo być ich po prostu nie mogło. Co więcej – do dziś nie podano oficjalnego składu owej delegacji.

Komisja Millera była więc jedną wielką mistyfikacją obliczoną na uspokojenie nastrojów społecznych.

 

Nie będę się zbytnio rozwodził. Napiszę wprost. Przewodniczący tzw.  rządowego zespołu  „do spraw przekazu społecznego w kwestii katastrofy smoleńskiej”, wtedy jeszcze magister  Lasek , miał i ma do dziś  problem natury fundamentalnej, czyli dowodowej. To, że dowody są w posiadaniu stosownych organów Federacji Rosyjskiej nie jest dla nikogo tajemnicą. Nawet dla redaktorów z Czerskiej, chociaż  rżną  w tej sprawie przysłowiowego głupa.

 

To, że komisja Laska działała na „wariackich” papierach, to też nie jest jakaś tam nowość, bo wiadomo powszechnie, że  Tusk wraz z rządem musiał zmienić tylko dla tej sprawy rozporządzenie Rady Ministrów – o czym już wspomniałem -  co jednak pozostaje do  szczegółowego zbadania po tym jak  PIS doszedł do władzy. 

Zresztą nie tylko to jest do zbadania i zweryfikowania.

Tymczasem, Szanowny Czytelniku, twierdzę, że wrak Tu – 154M o numerze bocznym „1” nie wróci do Polski nigdy. Sprawa jest ciekawa z paru powodów. Jeden z nich został zasygnalizowany w filmie Anity Gargas „Anatomia Upadku” w momencie, gdy mieszkaniec bloku  zlokalizowanego w pobliżu lotniska w Smoleńsku mówi o rozszabrowanych częściach samolotu.

 

Warto przypomnieć, że to przewodniczący polskiej Komisji powołanej przez D. Tuska – Jerzy Miller osobiście podpisał w Moskwie dokument – do którego nikt strony polskiej nie przymuszał -  zezwalający Rosjanom na dysponowanie wrakiem nie tylko do zakończenia śledztwa, ale też i do zakończenia ewentualnych spraw sądowych – nie wykluczając kolejnych trybów rozpraw, odwołań i innych czynności, które rosyjskie prawo sankcjonuje. Ostatecznie pozostaje jeszcze prawo międzynarodowe i związany z tym arbitraż. Oczywiście teoretycznie sprawy te mogą się ciągnąć przez szereg lat, a może i nawet przez lat kilkanaście.

 

To jednak jeden aspekt sprawy wraku. Drugim jest, jak już wspomniałem aspekt techniczny  samego zwrotu części, które pozostały z samolotu. Normalny zjadacz chleba, karmiony papką medialną  myśli, że zwrot wraku polega na tym, iż  podjedzie jakiś dźwig i spychacz, po czym załaduje się tę  kupę złomu na przyczepę  traktora i zawiezie na najbliższą stację kolejową, by tam to wszystko załadować do jednego lub trzech wagonów. Ktoś tam ze strony polskiej podpisze świstek, że „odebrano” i po sprawie.

 

Tak jednak nie jest. Jest „trochę”, a może nawet „sporo trochę” inaczej. Otóż  dla potrzeb śledztwa wszystkie części samolotu musiały być skatalogowane.

 

Rzeczą zadziwiającą jest, że do dziś nikt w Polsce nie wie ile części zostało skatalogowanych. Nie wiemy, czy było ich sto, czy też 10 tysięcy. Każda skatalogowana część  musi mieć także swój opis, w którym muszą  być zawarte takie informacje jak – z której części samolotu jako całości ona pochodzi oraz jaki jest charakter uszkodzeń, których ta część samolotu doznała, a także przyczyny tych uszkodzeń, nie mówiąc już o obowiązkowej dziś dokumentacji fotograficznej wszystkich zgromadzonych (zebranych) elementów. To praktycznie to samo co „akt zgonu”.

Nie wyobrażam sobie, by takich czynności MAK nie dokonał. Gdyby tak było, to świadczyłoby to o celowym i wykonanym z premedytacją pominięciem kluczowego dowodu w sprawie katastrofy. To zaś pociągnęłoby za sobą wprost niewyobrażalne skutki dotyczące wniosków końcowych komisji MAK.

Tak więc  potencjalny zwrot wraku musi dotyczyć wszystkich skatalogowanych części samolotu. Jeżeli zaś prawdą jest, że część z nich została rozszabrowana, to oczywistym staje się fakt,  iż Rosjanie nie będą zainteresowani w najmniejszym stopniu zwrotem tego co pozostało, bo oznaczałoby to totalną kompromitację tak MAK-u jak i samej putinowskiej Rosji, nie mówiąc już o dalszych konsekwencjach. Tu więc tkwi klucz do całej tej sprawy związanej z odzyskaniem – mówiąc kolokwialnie – wraku.

 

Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy – na podstawie opisu części można pokusić się o odtworzenie samolotu i ocenienia mechanicznej istoty uszkodzeń. Na podstawie skatalogowanych części można by było nanieść je na wirtualną makietę samolotu.

Byłby to istotny element w badaniu już nie samej katastrofy, ale wiarygodności raportu MAK. To jednak może  sprawić  kolejną „niespodziankę”, gdyż może okazać się, że części skatalogowanych, czyli zebranych z miejsca katastrofy wcale nie jest aż tak dużo. To zaś dodatkowo obnażyłoby prawdę o badaniach Komisji Anodiny.

Jaki więc w tym wszystkim  jest interes Rosjan ? Odpowiadam  -  żaden.

Jak więc przewodniczący Lasek nie miał nad czym debatować,  gdyż  nie ma podstawowego dowodu do analiz.

Jakie  puzzle  chciał przewodniczący zespołu Lasek układać ?

Jakie wnioski chciał  wyciągać – urwało się,  bo walnęło ?

 

Sporo pracy przed podkomisją MON. Oj sporo.

Zebe
O mnie Zebe

Large Visitor Globe

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka